Krótka historia polskiego piractwa muzycznego
2019-10-03 13:30:00Żyjemy w dość ciekawych czasach, w których prawa autorskie przestają być abstrakcyjną konstrukcją prawną, a twórcy otrzymują coraz to nowsze narzędzia do zabezpieczania swoich uprawnień i egzekwowania należnych wynagrodzeń. Lata 90-te (zwłaszcza w kontekście dynamicznego rozwoju dzikiego kapitalizmu) były idealnym inkubatorem dla nie do końca legalnych praktyk rozwijającego się wówczas przemysłu fonograficznego.
Pocztówka z PRL-U
Początków fonograficznego piractwa w Polsce, należy szukać
w latach 60-tych ubiegłego wieku. Wtedy to na rynek weszła pocztówka
dźwiękowa - odmiana płyty gramofonowej, której nośnikiem była właśnie kartka
pocztowa, zadrukowywana rozmaitymi grafikami (od znaków zodiaku, przez motywy
ludyczne, aż po zdjęcia kotów czy samochodów), mieszcząca początkowo jeden,
a w późniejszych latach maksymalnie dwa utwory. Warto w tym miejscu
przypomnieć, że były to czasy, w których dobrej jakości gramofony były absurdalnie
drogie, a płyty praktycznie nieosiągalne - zachodni rock'n'roll był
uznawany za "produkt zgniłego kapitalizmu". Wszechobecna cenzura oraz
pragnienie obcowania z zachodnią kulturą doprowadzał do sytuacji,
w której pocztówki, pomimo swoich ograniczeń technicznych, zaspokajały
potrzebę poznania twórczości artystów spod znaku big beat'owej rewolty -
z The Rolling Stones i Jimim Hendrix'em na czele.
Mechanizm był prosty, żeby nie powiedzieć chałupniczy. Wystarczyło nabyć tradycyjną
kartkę pocztową, pokryć ją folią, a następnie umieścić na "specjalnym
gramofonie", który zamiast odtwarzać dźwięk, rysował rowki z zapisem
analogowym. Źródłem muzyki były oczywiście audycje Radia Luksemburg -
i tak, co w nocy można było usłyszeć w eterze, rano trafiało już
na bazarowe stoiska. Nic dziwnego, że pocztówki dźwiękowe cieszyły się taką
popularnością - w połowie lat 60-tych kosztowały około 18 zł za sztukę,
natomiast pod koniec i w początkach 70-tych ceny wahały się już od 2,50 zł
(pocztówki legalnie wydawane przez wytwórnie płytowe) do 5 zł (pocztówki
pirackie).
Opisując historię polskiego piractwa fonograficznego nie sposób nie wspomnieć
o magnetofonach szpulowych, ich następcach, czyli popularnych
"Kasprzakach" oraz magnetofonach kasetowych M531S, produkowanych przez
Zakłady Radiowe. W okresie późnego PRL "czyste kasety" odgrywały
niezwykle istotną rolę. Brak dostępu do oryginalnych kaset czy płyt wykonawców
spowodował, że powszechnym zwyczajem stało się kopiowanie kaset od znajomych
oraz nagrywanie utworów prosto z radia czy z koncertu. Należy jednak
pamiętać, iż cały czas poruszamy się po czasach, w których pojęcie
"prawo autorskie" nie było znane - ustawa regulująca te kwestie
weszła w życie dopiero w 1994 r., a praktyki, które dziś
z miejsca zostałyby uznane za nielegalne lub co najmniej nieetyczne, wtedy
były na porządku dziennym.
Transformacja
Okres przypadający bezpośrednio po upadku PRL-u, można śmiało nazwać
czasem fonograficznej prosperity. Od wielkich wytwórni, nieśmiało stawiających
pierwsze kroki w nowej Polsce, po bazarowych przedsiębiorców - wszyscy
chcieli zarobić, wykorzystując mniej lub bardziej zgrabnie, otwarcie płynącą
rzekę zagranicznych tytułów. W lata 1990-1993 szczyt popularności
osiągnęły nieoficjalne kasety magnetofonowe. Można je było kupić na każdym
kroku - giełdy, bazary, kioski, specjalnie do tego przeznaczone budki (jak np.
te znajdujące się kiedyś na Placu Defilad w Warszawie), a ich
dystrybucją zajmowały się wydawnictwa korzystające z braku regulacji
prawno-autorskich. Taka a nie inna sytuacja była konsekwencją,
wprowadzonej w 1988 r. Ustawy i działalności gospodarczej znanej
szerzej jako "Ustawa Wilczka" - od nazwiska ówczesnego Ministra
Przemysłu Mieczysława Wilczka. Regulacja zalegalizowała prywatną działalność
gospodarczą, która od tego momentu miała funkcjonować według leseferystycznej
zasady: "co nie jest zakazane, jest dozwolone".
I działała z pełną parą. Asta, GM Music, Boss Music Max Studio, Mag
Magic, Music World, OK!, Orion, Takt - to nazwy dobrze znane kolekcjonerom
kaset magnetofonowych. Oczywiście, katalogi tych "wydawnictw" były
eksploatowane bez uprzedniego załatwienia licencji, natomiast należy również
podnieść, iż do 1994 r. - czyli do wprowadzenia do polskiego obrotu prawnego
pojęcia "praw autorskich" - nikt takimi licencjami się nie
przejmował, a rodzimi przedsiębiorcy zgarniali ogromne pieniądze.
Wystarczyło zaopatrzyć się w "czyste" nośniki, ogarnąć
poligrafię (ubogie, amatorsko projektowane okładki, o wkładkach
z tekstami czy zdjęciach należy zapomnieć), a następnie piracki
produkt przekazać do dystrybucji. Proste?
Ciekawie ten okres wspomina Krzysztof Kwiatkowski - prezes
i współwłaściciel Takt-u czyli firmy, która przetrwała do tej pory
i przekształciła się w legalnie działające przedsiębiorstwo. "Szczerze mówiąc, to mile wspominamy tamte czasy. Nie wiem
czy wypada tak powiedzieć, ale to były dla naszej firmy dobre czasy. Było dużo
mniej ograniczeń, rynek był chłonny, była bardzo duża konkurencja. Praktycznie
w każdym mieście były tzw. kopiarnie. W całej Polsce było ich
mnóstwo. Dowcip polega na tym, że w momencie zmiany prawa część
z nich została po tej ciemnej stronie, część została zlikwidowana,
niektórzy nie wytrzymali konkurencji — już takiej prawdziwej. Po tej jasnej
stronie pozostały firmy największe. (...) Nie było prawa zakazującego takiej
działalności, więc raczej trudno powiedzieć, że wydawnictwo Takt było
nielegalne. Teraz to się nazywa piractwo, natomiast wtedy to była działalność
gospodarcza." [1]
Zmiany, zmiany...
Walka o przepisy zabezpieczające
interesy twórców była niezwykle ciężka. Wszak "ograniczanie"
przedsiębiorców "jakimiś wymysłami na temat własności
intelektualnej", nie były priorytetem wyznawców niewidzialnej ręki rynku
i władz zachłyśniętych neoliberalnym modelem gospodarki. Wybitnie obrazuje
to anegdota przytaczana przez Ian’a Haffey’a - szefa europejskiej komórki
Międzynarodowej Federacji Przemysłu Fonograficznego (IFPI)[2], który przyjechał do
Polski na początku lat 90-tych, aby rozmawiać o piractwie oraz
o możliwości nawiązania formalnych kontaktów pomiędzy polskimi władzami
a reprezentowaną przez niego organizacją. Haffey odwiedził Ministerstwo
Kultury, jednak został odesłany do ówczesnego pełnomocnika do spraw integracji
europejskiej, Jacka Saryusza-Wolskiego, który oświadczył, iż ma tylko 15 minut,
a następnie miał stwierdzić, że sprawa praw autorskich nie jest dla rządu
priorytetem. Przypomnę tylko, że działo się to w czasie, w którym
nielicencjonowane nagrania zalewały polski rynek, generując ogromne zyski,
których podział omijał uprawnionych autorów. W konsekwencji tych
"rozmów", amerykańskie Intellectual Property Association, wnioskowało
o objęcie Polski sankcjami gospodarczymi. IPA stwierdziła również, że na
polskim piractwie zarabia też ZAiKS. Pirackie wydawnictwa, które bez licencji
dystrybuowały zagraniczne albumy, bardzo często podpisywały ZAiKS-owe umowy,
zobowiązując się tym samym do wpłacania składek na konto tej organizacji.
Według szacunków IFPI w czasach, o których piszę powyżej, piractwo
fonograficzne w Polsce osiągnęło zawrotny pułap 90% całego rynku. Jestem
w stanie zaryzykować stwierdzenie, że do wprowadzenia do polskiego
ustawodawstwa przepisów prawa autorskiego, przyczyniły się głównie zagraniczne
korporacje fonograficzne, które chciały prowadzić u nas legalne i przede
wszystkim zabezpieczone interesy. Świadczyć o tym może fakt stopniowego
przejmowania polskich, legalnie działających (bo takie oczywiście też były)
wydawnictw, jeszcze przed rokiem 1994 r. Pomaton jeszcze w 1993 r.
podpisał umowę z EMI (jego oficjalną filią stał się w roku 1995),
Polton został wykupiony przez Warner Music (1994 r.), w Izabelin Studio
inwestuje z kolei Polygram (1994 r.), a następnie Universal Music
Polska (1998 r.). Nawet takie przedsiębiorstwa jak TAKT zaczęły dogadywać się
"legalnymi" podmiotami, takimi jak Izabelin czy w późniejszym
okresie niemieckie BMG. Niektóre firmy, które prawami autorskimi zbytnio się
nie przejmowały, zaczęły rozumieć, że nie mają szans w starciu
z wydawnictwami legitymizującymi swoją działalność odpowiednimi licencjami.
Stąd też ciekawy proceder przekształcania profilu swojej aktywności na legalną
dystrybucją. Zaplecze techniczne i logistyczne mieli - wystarczyło dogadać
się z którymś z większych graczy i w spokoju, w zgodzie
z nowymi przepisami, dalej zarabiać ogromne pieniądze.
Autor: Paweł Kowalewicz, prawnik w Fundacji Legalna Kultura
Publikacja powstała w ramach Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
[1] Źródło: https://www.pb.pl/takt-nie-bylismy-nigdy-piratami-105566
[2] Organizacja non-profit reprezentująca interesy przemysłu muzycznego z całego świata.
ip
fot. pixabay.com/DS-Foto