Franciszek Ferdynand zmartwychwstał w Warszawie
2008-11-21 13:55:59Według niektórych „nowa rockowa rewolucja" nigdy nie miała miejsca, a nurt indie jest wydmuszką, etykietką pozwalającą sprzedać każdy, nawet bardzo przeciętny zespół, którą wylansowały największe brytyjskie magazyny muzyczne. Jeśli jednak przyjmiemy, że nie jest to do końca prawda i jednak nie wszystko co „indie" jest złe i wtórne to musimy się zgodzić, że „król może być tylko jeden" i nazywa się Franz Ferdinand.
Dzika punkowa energia dosłownie wylewała się z głośników przez cały trwający ponad 70 minut koncert zespołu z Glasgow. Niektórzy pewnie w tym momencie pomyślą: „70 minut?! Przecież to za mało, żeby choćby rozgrzać publikę!" Uwierzcie mi, że to w zupełności wystarczyło. Publika była rozgrzana od samego początku, a zadbał o to niemiecki Kissogram grający mieszankę rocka, punka i electro, który wystąpił w roli support act.
Gdy na scenie pojawili się muzycy Franz Ferdinand i zabrzmiały pierwsze akordy „Bite Hard" zaczęło się trwajace ponad godzinę czyste rock n' rollowe szaleństwo. Alex Kapranos, wokalista grupy, powiedział, że po przyjeździe do Warszawy nauczył się dwóch słów po polsku - „dzięki", co powtarzał od czasu do czasu i „tańczcie!", czego juz powtarzać nie musiał.
Nie musiał między innymi dlatego, że nie było tego wieczora „słabszych momentów". Szkoci zagrali bardzo wyrównany set, na który składały się zarówno kompozycje z niewydanego jeszcze „Tonight", wspomniany przezemnie „Bite Hard", czy wybrany na pierwszego singla „Ulysses", jak i zestaw największych przebojów grupy - „Michael", „Walk Away", koncertowy killer „Take Me Out" i zagrany na finał „This Fire". Nic w tym dziwnego, przecież oni nie grają słabych kawałków! Można Franz Ferdinand nie lubić, ale nie sposób odmówić chlopakom talentu do pisania przebojów.
Publiczność w Stodole znała wiekszość tekstów, śpiewała razem z muzykami, tańczyła, cały czas była w ruchu. Kapranos najwyraźniej to docenił, ponieważ w pewnym momencie znalazł się pod sceną wśród fanów!
Warto zaznaczyć, że wszystko zabrzmiało nieźle dzięki nie najgorszemu nagłośnieniu. Wszystkie instrumenty były słyszalne, można było je bez problemu rozróżnić. Od tej strony organizacja była bez zarzutu. Stodoła zasługuje na pochwałę, tym bardziej, że kiepskie nagłośnienie potrafi skutecznie zepsuć nawet najlepszy koncert, o czym niejednokrotnie mogliśmy się przekonać nawet na dużo wiekszych imprezach niż ta.
Zdażały się oczywiście przypadki chamstwa na widowni i irytować mogła gigantyczna kolejka do szatni, ale są to sytuacje nieuniknione w przypadku tak dużych imprez. Najlepiej było odpuscić i przeczekać.
Bartosz Pudo