The Whitest Boy Alive „Rules”
2009-04-07 17:53:20Zespół, który działać zaczął już przed sześcioma laty, dowodzony jest przez wokalistę i gitarzystę Erlenda Oye, znanego także z norweskiego duetu Kings of Convenience. Razem z nim tworzą: basista Marcin Oz (polski rodowód), perkusista Sebastian Maschat i klawiszowiec Daniel Nentwig. I to właśnie tej czwórce udało się poruszyć światowym rynkiem muzycznym za sprawą swojego pierwszego albumu „Dreams”, wydanego w 2006 roku. Z niego pochodzi m.in. świetne „Burning”, które do dzisiaj urzeka swoją prostotą i łatwością przykuwania uwagi.
Co ciekawe, już wtedy porównywano dokonania The Whitest Boy Alive do takich tuzów muzyki gitarowej jak The Cure. Wszystko przez liczne nawiązania do muzyki ubiegłych dekad, pewną ascetyczność i ubogość aranżacji, a przede wszystkim spokojno-melancholijny charakter, z uwodzącym i przyjemnym głosem Oye. Kontynuowania tego stylu spodziewano się także po drugiej w ich dyskografii płycie. Tymczasem, pierwsze dźwięki z promującego całość utworu „Island” skłaniały do małej weryfikacji oczekiwań.
Bo „Island” zostało uzupełnione o lekko taneczne brzmienia, pozwalające nawet na delikatne podrygi przy nieco szybszym beacie. I chociaż takie podkręcenie tempa da się odczuć też na innych kawałkach („Courage”, „1517”, „Dead End”) to na szczęście, cały nastrój pozostaje ten sam – w końcu i tak zdawkowa elektronika ustępuje miejsca basowi i perkusji, którą najłatwiej określić mianem: (raczej) akustycznego chillout’u. Znamiennym dla The Whitest Boy Alive okazuje się fakt, że właściwie przy każdym z jedenastu utworów można zarówno relaksować się na wygodnej kanapie, jak i pobujać razem z przyjaciółmi podczas niewinnej domówki. Czego można chcieć więcej?
Jestem pewien, że każdy kto sięgnie po „Rules” na długo zapamięta rytm i refren chociażby „Keep A Secret” czy „Intentions”. Dla mnie zwłaszcza ten ostatni jest dowodem dużej klasy The Whitest Boy Alive, którego najnowszą płytę już teraz z czystym sumieniem zaliczam do najlepszych w tym roku.
Michał Perzyna