Melancholia „wyspiarskich” utworów
2006-04-18 00:00:00
Na małej, bezludnej wyspie jest cicho i spokojnie. Szum fal koi, a gwieździste niebo poraża swym pięknem. Pod stopami aksamitny piasek, a przed nami błękit tak piękny, jakiego dotąd nigdy nie widzieliśmy. W świetle księżyca tańczymy walca, żar ogniska się tli. O świcie znużeni wrócimy do domu... „Marzyciele mogą odejść, lecz będą tu zawsze”. Płyty „On An Island” wypatrywałam z utęsknieniem, pokładając w niej wielkie nadzieje – nic w tym dziwnego, wszak ostatni krążek Davida Gilmoura („About Face”) światło dzienne ujrzał aż dwadzieścia dwa lata temu! Ciekawość moja wzrosła jeszcze bardziej, gdy dowiedziałam się, iż znaczący udział w nagrywaniu „On An Island” miał Zbigniew Preisner (wybitny polski kompozytor), któremu powierzono orkiestrację projektu. Ale to nie był koniec niespodzianek. Do współpracy legendarny gitarzysta zaprosił jeszcze jednego Polaka – cenionego pianistę jazzowego – Leszka Możdżera. „Nieźle, Panie Gilmour, nieźle” – pomyślałam... jednak dopiero gdy na liście zaproszonych gości, oprócz naszych rodaków, dostrzegłam Richarda Wrighta, uśmiech na dobre rozpromienił moją twarz. Po pierwszym przesłuchaniu „On An Island” nie zachwyciła mnie – cóż, bywa... Ale niebawem przekonałam się, że za każdym kolejnym razem podoba mi się coraz bardziej – zaczynam się wtapiać w jej klimat, dostrzegać piękno w „wyspiarskich” utworach... Na albumie Davida Gilmoura znalazło się dziesięć kompozycji, w tym trzy instrumentalne. „On An Island” otwiera jedna z nich – trwająca prawie cztery minuty „Castellorizon”. Utwór zaczyna się bardzo spokojnie, ma w sobie jednak coś niepokojącego, mrocznego – dramaturgię budują liczne partie skrzypiec, rozpaczliwe odgłosy ptaków oraz bijące w tle dzwony. W końcu na pierwszy plan wysuwa się „ta” gitara, która płacze pod palcami Gilmoura. Wkrótce milknie na chwilę, by rozbrzmieć dwoma pięknymi solówkami w kolejnym utworze – tytułowym „On An Island”. Płynąc na fali tej nastrojowej ballady, David częstuje nas kolejną, bardzo melancholijną piosenką – „The Blue” – której subtelności dodaje urocza harmonijka. „Take A Breath” to następna, bardziej energiczna propozycja, z interesującym, chwytliwym refrenem oraz ciekawą linią melodyczną. „Red Sky At Night” za to jest niezwykle spokojną kompozycją instrumentalną, jak i debiutem Davida Gilmoura na saksofonie. Na myśl przywodzi mi trochę „Obsession” Jana A. P. Karczmarka ze ścieżki dźwiękowej do filmu „Niewierna”. Po tej chwili zadumy otrzymujemy porcję bluesowego grania w postaci „This Heaven” – bardzo pogodnej piosenki, w której muzyk zachwyca się swym prostym, szczęśliwym życiem („This earthly heaven is enough for me”; „Life is much more than money buys”). W zaczynającej się od cichego szumu fal „Then I Close My Eyes” usłyszeć można quasi-folkowe dźwięki, wygrywane jakby na chińskich instrumentach ludowych. Ostatnie trzy utwory – „Smile”, „A Pocketful of Stones” oraz „Where We Start” ponownie przenoszą nas w krainę melancholii, utulają do snu. Na „On An Island” David Gilmour po raz kolejny udowadnia, że jest mistrzem nastroju. Dziś, gdy czuje się spełniony i odpoczywa na muzycznej emeryturze, może pozwolić sobie na wszystko – na album dojrzały; na album marzeń. I choć wielu mogłoby przypuszczać, iż najnowszy krążek stylistycznie nie będzie odbiegał od dokonań Pink Floyd, może się nieco zdziwić. Nie znajdziemy na nim solówek pokroju „Comfortably Numb”. Nie będzie też hitów, jak „Another Brick In The Wall Part II”, ani chwytliwych riffów rodem z „Money”. „On An Island” nie powstało bowiem z myślą o wypełnieniu pustki po Pink Floyd – powstało z potrzeby serca... Jeśli jednak uważnie się wsłuchacie, w głębi tego serca usłyszycie ducha nieśmiertelnego Floyda.
|