Fantomas - Delirium Cordia
2007-01-30 20:13:56Naprawdę piękne wydanie. Czarne pudełko (chyba pierwszy raz spotkałem się z takim zabiegiem estetycznym), wkładka sprawiająca ze papcie spadają nie tylko ze względu na błyszczący papier - kto widział, wie o czym mówię, kto nie widział - możemy ujrzeć tam zdjęcia z operacji - prawdziwych. No i muzyka ... tylko czy to, co na Delirium się znajduje można nazwać muzyką ? Dla Pattonlaików może być to grzebanie w psychice spaczonego człowieka - dla Pattonloverów - jest to kolejne, bardzo ciemne wcielenie Mistrza.
Mrok i uczucie przerażenia towarzyszące słuchaczowi rozpoczynające płytę (chóry z samego dna piekła, zanikający puls itp. smaczki) wystarczają, żeby już w pierwszych 5 minutach przestać słuchać płyty (i przestać robić cokolwiek innego - sam byłem kilkakrotnie bliski śmiertnelnego zejścia na zawał) Później jest też nie lepiej - wiatr który słyszymy sprawia że robi nam się przeraźliwie zimno, odgłos dłubania w kości sprawia fizyczny ból. I tak jest przez 55 minut. Totalna huśtawka nastroju i emocji potęgowana przez atomową perkusję pana Lombardo (tak, to ten jegomość ze Slayera), do bólu precyzyjny i wyrywający trzewia bas Trevora Dunna i rozrywającą uszy gitarę Buzza Osbourna. Bo o wielkiej formie Pattona mówić chyba nie muszę - mimo, że na DC nie pada żadne słowo, wokalizy Mistrza podnoszą pod sufit, po czym z całym impetem rzucają o glebę. Czyli standardowe udowodnienie geniuszu.
Po wspomnianych wcześniej 55 minutach, następuje dwudziestominutowe wyciszenie, w tle majaczą tylko szumy i trzaski, dla słuchacza jest to katharsis po bólu związanym z muzycznym dłubaniem w ciele i umyśle. Następnie słyszymy Ramonesowe odliczanie - one, two, three, four - po czym płyta niespodziewanie się kończy. A my siedzimy w fotelu, sponiewierani i bez większych sił do wstania. I zapewniamy samego siebie, że już nigdy więcej do tego albumu nie powrócimy. Delirium Cordia nie jest płytą, którą poleciłbym każdemu. Ktoś, kto miał problemy z przyswojeniem pierwszego albumu (bo Director's cut do przyswojenia taki ciężki nie był) albo wcześniej nie miał kontaktu z wcieleniami Pattona innymi niż Faith No More - dalszą eksplorację twórczości Mike'a lepiej niech kontynuuje z Lovage czy Romansami - a DC zostawi na lepsze czasy. I moja ostatnia rada - nie słuchajmy tej płyty za często. Jak dla mnie, to jest album na specjalne okazje - brak podziału na utwory (cała płyta to jeden utwór) sprawia, że DC trzeba łykać na raz. Inaczej nie odczuje się w całości klimatu, którym ta płyta niszczy i poraża.
Michał Przechera