Aktualności - Muzyka

Brutal Assault 2018 [RELACJA]

2018-08-17 13:11:36

Od 8 do 11 sierpnia na scenach ulokowanych w murach twierdzy Josefov koło czeskiego Jaromierza - w ramach 23. już edycji festiwalu Brutal Assault - zagrało ponad 100 zespołów. Hałas produkowali reprezentanci niemal wszystkich odmian metalowej ekstremy i rockowej alternatywy oraz wszelkiej maści gatunków niszowych i niepokornych.

ZDJĘCIA Z 1. DNIA FESTIWALU>>

ZDJĘCIA Z 2. DNIA FESTIWALU>>

ZDJĘCIA Z 3. DNIA FESTIWALU>>

ZDJĘCIA Z 4. DNIA FESTIWALU>>

Spektrum brzmień, które dobiegały z czterech scen było wyjątkowe szerokie. Od tanecznej elektroniki po black metalową surówkę. Od folkowej nuty z malowanej skrzyni do brutalnego, deathmetalowego łupnięcia. Od industrialnych rytmów po progresywne pejzaże.

To stylistyczne bogactwo dobrze robi imprezie, którą tłumnie odwiedzają fani z Polski. Nic dziwnego. Niewielka odległość od granicy i brak imprezy o podobnym charakterze i porównywalnym kalibrze w naszym kraju, sprawiają, że BA to dla wielu złaknionych festiwalowych wrażeń wybór numer jeden. Nas też nie mogło zabraknąć.

Środa - Hammer Smashed Whales

Na teren twierdzy wkroczyliśmy akurat wtedy, gdy meksykańscy machetazos z Brujeria zachęcali publikę do skandowania "Fuck Donald Trump". Szybka odprawa i zaczynamy zwiedzanie. Festiwalowe atrakcje - sceny, strefa chillout, stoiska gastronomiczne oraz sklepy z merchem i płytami - zlokalizowane zostały w tych samych miejscach, co w latach poprzednich. To od razu sprawia, że bywalcy festu mogą poczuć się swobodnie i bez zbędnej konfuzji przystąpić do chłonięcia atmosfery miejsca i zajmowania jak najlepszych miejsc pod scenami.

Helmet

Obecność Amerykanów na jednej z dwóch dużych, festiwalowyh scen, w porze bezpośrednio poprzedzającej sloty headlinerów pierwszego dnia, mogła nieco zaskakiwać. Nazwa Helmet mogła bowiem elektryzować masy mniej więcej ćwierć wieku temu - po premierze "Betty" - czyli wtedy, gdy straciłem styczność z dokonaniami zespołu.

Page Hamilton i spółka sprostali wyzwaniu z nawiązką. Wizerunek sceniczny muzyków, który najlepiej chyba streścić przy pomocy określenia "No Image" oraz brak jakiejkolwiek elementów scenograficznych sprawiły, że od razu stało się jasne to, że Helmet albo wybroni się swoją muzyką, albo polegnie.

W grę weszła zdecydowanie pierwsza opcja. Precyzyjnie tnące riffy, przeplatane hałaśliwymi wstawkami i dobra wokalna forma lidera w połączeniu z niemal perfekcyjnym zgraniem zespołu - to wszystko złożyło się na blisko godzinną transmisję energii. Energii od zespołu serwującego, jak to kiedyś trafnie określono "metal myślącego człowieka".

Hamilton stwierdził w pewnym momencie, że poprosiłby tłum o zrobienie hałasu, ale o to prosić może tylko Ozzy i faktycznie hałas spod sceny nie był może przesadnie donośny - tłum miał wyraźnie zgęstnieć dopiero po gigu Amerykanów, a festiwalowa publika najwyraźniej oszczędzała siły na sety headlinerów pierwszego dnia - ale po tym gigu wiem jedno. Gdy Helmet zagra w klubie w Twoim mieście, nie przegap okazji.

Cannibal Corpse

Niby wszystko było już jasne zanim Amerykanie weszli na deski sceny. Kanibale od lat cieszą się renomą jednej z najbardziej śmiercionośnych - o ile nie najbardziej niszczycielskiej - koncertowych machin na deathmetalowym podwórku. Cieszą się zasłużenie. Bo jakość występów live Corpsegrindera i spółki może stanowić swoisty odpowiednik wzorca metra z Sevres w dziedzinie występów na żywo. Sprzyja temu bez wątpienia personalna stabilizacja. Idealnie zgrani instrumentaliści odpalają czterogłową maszynkę do mielenia ludzi i przez bitą godzinę pracują nad systematyczną anihilacją zgromadzonych pod sceną. CC  przywitali się zestawem "hitów" z ostatniego, bardzo udanego krążka "Red Before Black". Otwieracz "Code Of The Slashers" zmiażdżył ciężarem riffu i nie pozostawił wątpliwości, że nie samym blastem żywi się kanibal. Fischer od początku przeszedł do ad remu. Młynki, które kręci głową człowiek pozbawiony szyi są już legendarne i nie widać na horyzoncie godnego konkurenta. Sam frontman zespołu jest tego świadomy. Gdy wyzwał publiką na headbangingowy pojedynek przy "I Cum Blood", podsumował całość krótkim "Wygrałem". Wygrywali też jego partnerzy serwujący kolejne ochłapy w postaci m.in.:  "Evisceration Plague", "The Wretched Spawn", "Kill or Become" i zadedykowanego pamięci zmarłego niedawno Breta Hoffmana "A Skull Full Of Maggots".

Pod koniec seta Corpsegrinder podpuścił nieco publikę zapowiadając "Stripped, Raped and Strangled" - w którym gościnnie pojawił się Trevor Strnad z The Black Dahlia Murder - jako ostatni utwór wieczoru. Nie z nami takie numery Jerzy. Koncert Cannibal Corpse bez "Hammer Smashed Face"? Takich rzeczy się nie robi. Z twarzą zmiażdżoną młotkiem, kontemplując rany szarpane i kłute, czułem, że Cannibal Corpse to zespół, który wciąż nie powiedział ostatniego słowa, "Co ty wiesz o zabijaniu?" Na tak postawione pytanie losowo wybrany muzyk Cannibal Corpse może śmiało odpowiedzieć "Wszystko".

Gojira

Rozmach z jakim rozwija się kariera Gojiry musi robić wrażenie. W ciągu dekady Francuzi weszli na pułap, o którym wiele innych formacji debiutujących w XXI wieku może jedynie pomarzyć. Bracia Duplantier i ich kompani zamieszkali w stale rozrastającej się niszy ulokowanej na styku metalu ekstremalnego, groove i progresji. Gojira to zjawisko osobne, gatunek endemiczny. Ze wszech miar godny ochrony i podziwu.

Piękne na to dowody dostarczył koncert autorów "Magma" na BA 2018. Sposób, w jaki w piorunującą całość splatają się poszczególne elementy show zespołu musiał robić wrażenie. Idealnie zsynchronizowane z muzyką światła, podobnie precyzyjnie dobrane wizualizacje - wyświetlane na dużym ekranie, ulokowanym za plecami z pasją okładającego swój zestaw Mario Duplantiera - efektowna pirotechnika, skaczące nad głowami publiczności pokaźdnych rozmiarów nadmuchiwane weloryby i słupy dymu wyrastające nagle spod stóp muzyków - to wszystko już samo w sobie mogło przykuć uwagę.

Kluczem do sukcesu była jednak muzyka. Muzyka, która zabrzmiała potężnie. Miks starego z nowym ("Flying Whales" obok "Stranded", "Silvera" obok "Backbone", "Love" obok "L'Enfant Sauvage") sprawdził się znakomicie i Francuzi mogli schodzić ze sceny w poczuciu dobrze wykonanej roboty.

Paradise Lost

Zderzenie perfekcyjnie dopracowanego sho Gojiry z początkiem seta Paradise Lost w ciągu zaledwie kilku sekund sprawiło, że mimo wciąż wysokiej jak na nocną porę temperatury, emocje ostudziły się. "No Hope In Sight" w wersji na klekoczący bas i perkusję (gitary skutecznie zostały wyciszone) oraz niemrawy, chrapliwy "quasigrowl" Nicka do studyjnego oryginału miał się nijak.

Wątpliwości nie rozwiał też pierwszy numer z najnowszego krążka. Przy "Blood and Chaos". Wciąż zadawałem sobie pytanie, co się stało z gitarą Mackintosha, który w swoim "punkowym" image'u jakoś nie do końca pasuje mi do wizerunku PL (w Vallenfyre taka surowa stylówka sprawdza się chyba lepiej).

A gdy pod numerem trzy w zestawie pojawił się, pochodzący ze wznowionego ostatnio "Believe In Nothing", "Mouth" czara rozczarowania przelała się. Owszem gitary w końcu zaczęły był słyszalne, ale apatyczna konferansjerka Holmesa skutecznie zniechęciła mnie do dalszego poddawania się procesowi usypiania dźwiękiem. A ponieważ kilka tygodni wcześniej podobne wrażenia towarzyszyły mi na Eleven Bike Festival we Wrocławiu, coraz mocniej przychylam się do konstatacji - a piszę to, jako fan zespołu, który PL na scenie widział po raz pierwszy w 1992 roku - że styczność z dokonaniami Anglików chyba lepiej ograniczyć do kontaktów z materiałami studyjnymi. Ich zawartość przynajmniej nie wskazuje na to, że Paradise Lost dołączyli do grona zespołów, którym "nie chce się chcieć".

Czwartek - Tanz mit Herr Spiegelmann

Fragmenty koncertów zreformowanego w 2014 r. Green Carnation - którzy ze swoim melodyjnym, progresywno-gotyckim metalrockiem wypadli co najmniej przyzwoicie, a nowy utwór "Sentinels Of Chaos", zapowiadający premierowy materiał, zabrzmiał bardzo obiecująco - oraz Dying Fetus - którzy udowodnili, że są "wrong ones to fuck with" i zaserwowali solidną dawkę motorycznego death/grindu, udowadniając, że w trójkę można skutecznie pruć do przodu, były dla mnie przygrywką do trzech koncertów, na które tego dnia czekałem najmocniej.

Myrkur

Amalie Bruun i jej kompani wkroczyli na scenę już po zmroku. Statyw mikrofonu przyozdobiła roślinna dekoracja, przy perkusyjnym statywie znalazła się flaga Danii umieszczona w ten sposób, by krzyż na niej widniejący przyjął odwrócony kształt, a za sceną pojawił się baner z symbolem "M".

Wokalistka, której aktywność mocno poruszyła scenową, blackmetalową policję, wkroczyła na scenę ubrana w długą, białą suknię i dołączyła do zakapturzonych kompanów.

Dyskusje na temat tzw. "prawdziwości" propozycji Myrkur osobiście mam w głębokim poważaniu. Twórczość Amalie na pewno nie określiłbym mianem black metalowej. BM to tylko jedna ze składowych koncepcji, w której fundamentami są: surowa riffownia zaczerpnięta z dorobku norweskiej sceny, poruszające folkowe melodie i mroczne, hipnotyzujące pasaże. Tak skomponowana całość jest na pewno intrygująca.

Przejmujące i smutne dźwięki kolejnych kompozycji oraz anielski głos Amalie stworzyły sugestywną aurę. A gdy po kilku utworach zaczęło wkradać się wrażenie pewnej monotonii, Amalie sięgnęła po ludowy bęben i zapowiedziała wykonanie tradycyjnej, nordyckiej, folkowej kompozycji. Po dwóch pierwszych wersach utworu zgasły jednak światła obu scen i wiszący między nimi telebim oraz zapanowała złowroga cisza. Awaria sieci energetycznej została jednak usunięta stosunkowo szybko i po kilku minutach Myrkur powróciła na scenę. Jak się miało okazać, jednak tylko po to, by po kolejnych kilkudziesięciu sekundach zejść z niej ponownie. Tym razem już na dobre. Powód? Ogień, który pojawił się na murach twierdzy.

Moonspell

Szybka interwencja jednostki strażackiej (dopingowanej przez publikę skandującą "Hasièi! Hasièi!") pozwoliła kolejnym w rozpisce Portugalczykom z Moonspell rozpocząć swój występ o czasie. Wokalista komplementował zresztą skuteczne i sprawne działania strażaków, porównując je do mało efektywnych akcji takich służb w swojej ojczyźnie.

Dokoptowani do składu imprezy w ostatniej chwili - w zastępstwie za Pain - autorzy klasycznych już krążków "Wolfheart" i "Irreligious" zaprezentowali oldschoolowy set oparty wyłącznie na kompozycjach z wyżej wymienionych albumów, które w połowie lat 90., w ekspresowym tempie katapultowały Moonspell do ekstraklasy sceny gothic metal.

Nic więc dziwnego, że takie utwory, jak: "Opium", "Awake", "For a Taste of Eternity", "Wolfshade (A Werewolf Masquerade)", "Vampiria" (przy której Fernando paradował w krwistoczerwonym płaszczu), "Mephisto", "Herr Spiegelmann" (z wokalistą z nakładkami na palcach emitującymi zielone promienie laserowe), chóralnie odśpiewana-hymniczna "Alma Mater" i finałowy "Full Moon Madness" rozpaliły publiczność. Moonspell schodzili ze sceny żegnani głośnymi brawami.

Laibach

Obecność słoweńskiego kolektywu w festiwalowym line-upie mogła nieco zaskakiwać. Ale podobnie jak miało to miejsce w poprzednich latach, także i tym razem formacja teoretycznie niepasująca do profilu ekstremalno-metalowej imprezy cieszyła się naprawdę ciepłym przyjęciem.

Zanim jednak Milan Fras i jego towarzysze - dwóch muzyków obsługujących syntezatory, gitarzysta i perkusista oraz dwie wokalistki - zaprosili wszystkich do tańca przy "Tanz mit Laibach" przez godzinę tworzyli widowisko, które bez wątpienia należało do highlightów tegorocznej edycji BA.

Koncert Laibach to doświadczenie kompletne. Symbioza: dźwięku, obrazu, słowa (tutaj zaliczyć trzeba też interakcję z publicznością jedynie za pośrednictwem odtwarzanych, mechanicznych, beznamiętnie wypowiadanych - brzmiących niczym wyemitowanych przez symulator mowy - fraz pokroju "You guys rock") i ruchu (oszczędnego, co wypada przyznać) jest tutaj pełna. Bo czy to hipnotyzująco-motoryczne "Alle Gegen Alle", marszowo-totalitarne "Geburt einer Nation", niepokojąco aktualne "Eurovision", apokaliptyczno-przerażające "Now You Will Pay", poruszający "Brat Moj", mocarny "God Is God" (najdobitniej pokazujący żródła inspiracji Rammstein), czy nieco zawadiacki "The Whistleblowers" w każdym ze swych oblicz Laibach pozostaje Laibachem. Zjawiskiem osobnym i nieprzystającym do szablonów. Amen.

Piątek - Suicide Nation at The Left Hand ov God

Trzecia odsłona tegorocznej edycji festiwalu przywitała nas zachmurzonym niebem i była to jakże pożądana - po tropikalnej aurze dwóch pierwszy dni - odmiana. Pierwszy meldunek złożyć mogę z gigu Pestilence, w trakcie którego dotarłem na Plac Cesarza - jak od tego roku nazywa się w "brutalnej" nomenklaturze miejsce, w którym znajdują się zlokalizowane obok siebie dwie duże sceny.

Pestilence

Za sceną baner z żółtym logo, które od razu przywołało skojarzenia z trzecim albumem Holendrów. Skojarzenia - jak się za chwilę miało okazać - niebezpodstawne, bo Patrick Mameli i jego kompani zaprezentowali m.in. "The Secrecies Of Horror", "Twisted Truth" i "Land Of Tears" z krążka z 1991 roku. Nienaganna technika instrumentalistów i soczysty sound sprawiły, że fani death metalu z dużą przyjemnością dali się zabrać w tę sentymentalną podróż. Dowodem na to huczne oklaski, które rozbrzmiały, gdy Pestilence zakończyli swój występ.

Azarath

Piątek był dniem, który śmiało można było określić mianem dnia polskiego na tegorocznej edycji BA. Swoje sloty tego dnia mieli do dyspozycji: Frontside, Hate, Azarath i Behemoth. Te dwie ostatnie ekipy łączy oczywiście osoba Inferna. Perkusista, który w Azarath jest niekwestionowanym liderem i artystycznym kierownikiem zyskuje tu przestrzeń do realizacji na niwie może nie piwnicznego, ale zdecydowanie undergroundowego w charakterze cuchnącego siarką metalu śmierci. Uznanie z jakim spotykają się takie krążki, jak "Blasphemer's Malediction" i "In Extremis" nie jest przypadkowe. Ci kolesie wiedzą, jak wybatożyć publikę. Koncert na scenie Metalgate - czyli w namiocie usytuowanym na tyłach festiwalowego terenu - zgromadził pokaźny tłum, który z wielką ochotą takiemu batożeniu się poddał.

Choć Inferno schowany za swoim pokaźnym zestawem na skromnie oświetlonej scenie, był praktycznie niewidoczny w kłębach unoszącego się kurzu i dymu, to właśnie jego praca stanowiła fundament stanowiący o mocy seta Azarath. Firmowe blasty napędzały kolejne strzały. Nowy frontman - Skullripper aka Maniek - już na dobre zadomowił się w składzie, co sprawia, żę zasadność pytań o to, czy radzi sobie w roli następcy Necrosodoma jest zerowa. "Christscum", "Supreme Reign Of Tiamat", "Screaming Legions Death Metal" za sprawą soundu wykręconego przez Maltę - kolejne ogniwo łączące Azarath z Behemoth - kosiły niemiłosiernie. Z podniesionym czołem nasza deathmetalowa załoga mogła zejść ze sceny. To był najlepszy gig zespołu, jaki widziałem, a kilka już widziałem.

At The Gates

Po raz trzeci przyszło mi oglądać na Brutal Assault koncert pionierów goeteborskiej sceny i po raz trzeci moje oczekiwania zostały zaspokojone. Zresztą nie tylko moje. Tomas Lindberg także komplementował szalejącą publiczność i całą imprezę, a uśmiechy na twarzach muzyków At The Gates mogą stanowić podstawę do snucia przypuszczeń, że nie tylko wokalista zadowolony był z przyjęcia, jakie zgotowano Szwedom.

Ci wkroczyli na scenę przy dźwiękach "Der Widerstand" - introdukcji otwierającej najnowszy album - by płynnie przejść w tytułowy utwór z "To Drink From The Night Itself" i w zasadzie od razu stało się jasne, kto zasiada na melodeathmetalowym tronie. Tym bardziej, że chwilę potem poprawili za sprawą "Slaughter Of The Soul" i "At War With Reality" tym samym wyznaczając obszar, na którym poruszali się w ramach 15-utworowego seta.

Utwory z albumów, których tytuły widnieją powyżej wypełniły godzinny koncert. Bogata reprezentacja w setliście kompozycji z albumu z 1995 r. - poza tytułowym dostaliśmy jeszcze: "Cold", "Under The Serpent Sun", "Nausea", "Suicide Nation" i "Blinded By Fear" - nie może dziwić. "Slaughter Of The Soul" to bowiem czyste złoto, choć Tomas zażartował sobie, zagajając: Chcecie, byśmy zagrali utwór z tzw. brązowego albumu z 1995 roku? Tak? Dobrze, ale ostrzegałem, że jest brązowy.

Utwory z najnowszej płyty - m.in. "A Stare Bound In Stone" i "The Chasm" w takim towarzystwie tylko mogły zyskać. Podobnie, jak "Death And The Labyrinth", "Heroes And Tombs", "The Book of Sand (The Abomination" i "The Night Eternal" z pierwszego krążka nagranego po reunion z 2008 roku.

To było niczym koncert życzeń dla fana melodyjnej odmiany death metalu. I choć w składzie ATG pozostał już tylko jeden z braci Björler, to zastąpienie Andersa takim fachowcem, jak Jonas Stålhammar (m.in. God Macabre i Bombs Of Hades) okazało się strzałem w dziesiątkę. To był znakomicie brzmiący, zagrany na dużej radości życia koncert.

Ministry

Scenę przyozdobiły pokaźnych rozmiarów nadmuchiwane kurczaki z grzywkami a'la Donald Trump i przekreślonymi swastykami na piersiach. Na ekranie pojawił się 45. prezydent USA, a z głośników zabrzmiał zniekształcony przekaz "We will make America great again" - przedstawienie mogło się rozpocząć.

Nic dziwnego, że Trump stał się jednym z "bohaterów" wieczoru. Mając w pamięci antybushowską trylogię można było obstawiać, że Al weźmie na celownik także i aktualnego lokatora Białego Domu. I choć Ministry dość poważnie rozczarowali mnie zawartością albumu "AmeriKKKant", to na pewno tego samego nie powiem o koncercie Amerykanów na BA 2018. Choć owszem pojawiły się - bo musiały - kompozycje z ostatniego albumu (nieco mozolny "Twilight Zone" na otwarcie i żwawsze "Victim Of The Clown" oraz "Wargasm") to w wersji live, wzbogacone o wizualizacje i charyzmę lidera zespołu podciągnęły się na tyle, by nie powodować dysonansu jakościowego w zderzeniu chociażby z rozpędzonymi "Senor Peligro" i "LiesLiesLies", o takich strzałach, jak "Just One Fix", "N.W.O." i "Thieves" nie wspominając.

Setlista naszpikowana takimi petardami, niczym dobra kasza skwarkami musiała sprawić, że Ministry z tarczą mogli zejść ze sceny, na której znaleźli się w roli jednego z headlinerów.

Behemoth

Kolejnym - i jak pokazała frekwencja oraz przyjęcie - tym najważniejszym - tego dnia zespołem był oczywiście Behemoth. Zespół w przededniu premiery nowego albumu "I Loved You At Your Darkest" wplótł w setlistę dwie kompozycje zajawiające to wydawnictwo, singlowy "God = Dog" z odtworzoną partią dziecięcego chóru i rozpędzony "Wolves ov Siberia" z nieco plemiennym zwolnieniem w środku. Czego możemy oczekiwać? Sądząc jedynie na podstawie tych dwóch kompozycji, raczej ewolucji niż rewolucji. Zresztą jeżeli "The Satanist" ma być tu benchmarkiem, można przypuszczać, że to co rockowe, stanie się jeszcze bardziek rockowe, a to co ekstremalne, jeszcze bardziej ekstremalne.

Poza utworami z nadciągającego albumu Nergal i spółka zaserwowali przekrojowy zestaw oparty na koncepcji dobrze rozumianego Best Of. Od otwierającego "Ov Fire And The Void" zespół miał publikę w garści. Mimo tego, że Adam miał problemy z gardłem, entuzjazm lidera i niezachwiana pewność siebie sprawiły, że niedyspozycja nie przesłoniła atutów, którymi były jak zwykle fenomenalne zgranie i - co cesarskie cesarzowi - niewiarygodna wręcz moc partii Zbyszka.

Bębny napędzające "Demigod", "Ora Pro Nobis Lucifer", czy "Chant For Eschaton 2000" były niczym podrasowany silnik w sportowym bolidzie. Mając takiego mocarza za perkusją, Behemoth nie ma wyjścia musi "Conquer All", by ostatecznie zasiąść "At The Left Hand ov God".

Ilustrowane perfekcyjnie zgraną z dźwiękiem pirotechniką i znakomitym oświetleniem "przeboje" pokroju: "Blow Your Trumpets Gabriel", "Decade Of Therion" i "O Father O Satan O Sun!" były witane owacyjnie. A gdy już o wizualnej oprawie mowa, trzeba przyznać, że mimo pojawienia się kilku nowości (dysze dmuchające dymem tworzącym kształt odwróconego krzyża) cała koncepcja wciąż bazuje na tym, co zespół prezentuje już od kilku lat (kadzidło, rogate maski, okładający bębny zakrawiony Adam - techniczny Inferna). Tym większa więc ciekawość, czym pod tym względem Behemoth zaskoczy na nadchodzących trasach.

Sobota - Dirty Black Summer Under A Pale Grey Sky

Ostatni dzień festiwalu rozpoczął się dla nas wraz z ostatnim utworem, który na scenie BA wykonali Szwedzi z Unleashed, którym jak zapewne mogą się domyśleć bliżej zaznajomieni z twórczością zespołu był sztandarowy "Before The Creation Of Time".  Było to dobre wprowadzenie do kolejnych koncertów weteranów sceny deathmetalowej. Bo w takie obfitowało sobotnie popołudnie.

Messiah

Niestety pierwszy z przedstawicieli popularnego wśród bywalców BA gatunku wypadł zdecydowanie poniżej oczekiwań. Kiepsko brzmiący, statyczny band starszych panów - takie wrażenie pozostawił po sobie Messiah. Szwajcarzy - mimo buńczucznej konferansjerki wokalisty -  podkreślającego, że to właśnie jego zespół jest prawdziwym Messiah - bez polotu odegrali kilka klasyków z "Choir Of Horrors", "Psychomorphia" i "Extreme Cold Weather" na czele. Ten ostatni zapowiedziany został jako odpowiedź na falę upałów, która nawiedziła Europę i wypada przyznać, że ten tytuł dobrze odzwierciedla temperaturą emocji podczas występu Messiah.

Dog Eat Dog

Swego rodzaju "brutalową" tradycją jest to, że w gąszczu formacji uprawiających różne odmiany metalowej łupanki pojawiają się formacje z innej bajki. Na pozór nie przystające do festiwalowego formatu. Jednak, gdy już znajdą się na scenie, okazuje się, że są w stanie porwać do zabawy sporą rzeszę fanów. Tak było rok temu z Clawfinger. Tak było w tym roku w przypadku Dog Eat Dog. Wokalista zespołu John Connor to stary imprezowy wyga. Szybko wkręcił publikę do zabawy przy takich hitach, jak: "Who's The King", "Expect The Unexpected", "If These Are Good Times..." i oczywiście "No Fronts". Zespół wspierany czeską (mieszaną, męsko-damską) sekcją dętą i didżejskim beatem między utworami sprawiał wrażenie dobrze czującego się w miejscu, w którym się znalazł.

Dobrą wiadomością dla fanów jest także to, że dwie premierowe kompozycje z nowego, pierwszego od wielu lat albumu Dog Eat Dog brzmiały na tyle przyjemnie, że można spodziewać się kolejnej dawki numerów, które sprawdzą się jako imprezorozkręcacze.

Nocturnus AD

Zdecydowanie bardziej na miejscu - o ile można użyć tu tego sformułowania - była w realiach BA obecność Amerykanów z Nocturnus AD. Niestety Mike Browning i spółka tak pasowali do rzeczywistości dużej sceny, jak pasował do jej gabarytów malutki banerek z logiem Nocturnus AD.

Pomijając fakt, że dość niecodzienną konfiguracją jest ta, w której funkcję wokalisty pełni perkusista, to obserwowanie zespołu było zadaniem dość niewdzięcznym. Mieliśmy tu bowiem - podobnie jak w przypadku Messiah - grupkę statycznych, podtatusiałych muzyków, którym towarzyszył mimozowaty młodzieniec - pseudonim Lonegoat wydaje się adekwatny - wyginający ekstatycznie ciało za niemal niesłyszalnym keyboardem. Napisać, że na scenie nie działo się nic, to napisać dokładnie tyle, by wyczerpać ten temat. No dobrze - pozostaje jeszcze muzyka. Numery z "The Key" to klasyka. Broniły się nawet w takiej formie. Premierowe kompozycje z krążka, który Mr. Browning i spółka zamierzają wydać pod auspicjami Profound Lore Records zabrzmiały obiecująco. Całość jednak zdecydowanie bardziej do klubu niż na festiwalową scenę.

Protector

Do trzech razy sztuka mówi stare powiedzenie. I tym razem znów się sprawdziło. Gdy dotarłem na gig kolejnego odrodzonego przedstawiciela sceny lat 80. i 90. miałem już dość rozczarowań. Na szczęście Martin Missy i jego szwedzcy kamraci uratowali honor weteranów. Oldskulowy set z highlightami w postaci: "Golem", "Urm The Mad", "A Shedding Of Skin", "Apocalyptic Revelation" i "Misanthropy", odegrany został z należytym entuzjazmem i okraszony odpowiednio selektywnym brzmieniem. Protector wypadł o klasę wyżej od opisanych wyżej gatunkowych i pokoleniowych pobratymców ze Szwajcarii i USA.

Sepultura

Po koncercie Sepultury wiele sobie obiecywałem, a to dlatego, że kilka lat wcześniej w tym samym miejscu Andreas Kisser i spółka wgnietli mnie w ziemię intensywnością swojego występu. Do tego brazylijsko-amerykańskiej załodze udało się wówczas osiągnąć rzecz wyjątkową. Brzmienie tak potężne i klarowne, że od tamtego momentu mam asa w rękawie, gdy ktoś twierdzi, że z jedną gitarą w składzie nie da się zabrzmieć odpowiednio mocarnie.

W tym roku ten ostatni aspekt znalazł swoje potwierdzenie. Set Sepy został nagłośniony znakomicie. Nie stanowiło problemu podziwianie precyzji i siły uderzenia Eloya, czy też thrashowej wirtuozerii Kissera.

Pozostałym składowym też niczego nie brakowało. Nawet nużący nieco w wersji studyjnej charkot Derricka w Josefovie brzmiał energetycznie. Paulo Jr też dawał z siebie wszystko, by rytmiczny fundament był jak najbardziej solidny. Swoją drogą, gdy spojrzy się na dwójkę muzyków z najdłuższym stażem w składzie można dojść do wniosku, że siwiutki i brodaty Paulo mógłby spokojnie zmienić ksywkę na Paulo Senior. Z kolei Andreas w jeansach i w trampkach wygląda tak, jakby przed rozpoczęciem koncertu teleportowano go z 1994 roku.

Wspomniałem wcześniej koncert z 2015 roku. Jeżeli traktować go jako punkt odniesienia, to niestety tym razem Sepultura postawiła na bardziej obfitą reprezentację kompozycji z epoki, której początek wyznacza premiera "Against". Z tego krążka usłyszeliśmy aż trzy utwory (poza tytułowym jeszcze "Choke" i "Boycott"), bo jak podkreślił Kisser, zespół świętuje 20-lecie działalności z nowym wokalistą.

Gdy dodać do tego cztery utwory z "Machine Messiah" (m.in. "Sworn Oath", "Phantom Self" i "I Am The Enemy") oraz tytułową kompozycję z "Kairos" widać, że w ramach nieco ponad godzinnego seta zostało niewiele miejsca na klasyki.

Owszem obecność w secie "Refure/Resist" z morzem crowdsurferów i "Deseprate Cry" oraz trójgłowe combo w postaci wieńczącej show triady "Arise", "Ratamahatta" i "Roots Bloody Roots" musiało usatysfakcjonować każdego. Ale o ile brak choćby "Troops Of Doom" to powierzchowne draśnięcie, o tyle pominięcie "Inner Self" to już głęboka zadra.

Danzig

Gdy za sceną zawisł baner z charakterystyczną czaszką, jasnym stało się, że przyszedł w końcu czas na najbardziej oczekiwany koncert festiwalu. W końcu Glenn Danzig po raz pierwszy dotarł na czeską ziemię i generalnie jest to artysta raczej trudno uchwytny w naszej części kontynentu.

Do tego dochodzi fakt ekscytacji wywołanej możliwością konfrontacji legendy z jej aktualnym obliczem. Niestety studyjne produkcje z naciskiem na "Skeletons", wskazują na spadek formy i 63-letni dziś wokalista musi mierzyć się z falą krytyki. Najlepszą okazją, by dać jej odpór są oczywiście koncerty.

Co prawda zakaz rejestracji występu w jakiejkolwiek formie - o czym poinformowali bezpośrednio przed jego rozpoczęciem organizatorzy - oraz wyeksmitowanie z fosy fotoreporterów musiały rodzić pytania o to, czy starzejący się "zły Elvis" nie próbuje w ten sposób zminimalizować zasięgów materiałów, które mogłyby przedstawiać go w niekorzystnym świetle. Ale abstrahując od powyższych dywagacji i od tego, czy słowa o chorobie, która wpłynęła na słabszą wokalną formę lidera ("nie używamy taśm jak inne fake wannabe metal bands") miały swoje uzasadnienie w rzeczywistości - trzeba przyznać, że w ostatecznym rozrachunku Glenn wypadł lepiej niż można było się spodziewać.

Mimo niedociągnięć, słychać było "ten" głos. Naładowany energią wokalista miotał się na scenie i w odróżnieniu od permanentnie uśmiechniętego Tommy'ego Victora, rzucał gniewnymi spojrzeniami. Ponadgodzinny set rozpoczęły nowsze kompozycje "SkinCarver", "Eyes Ripping Fire" i "Devil on Hwy 9", ale amok rozpoczął się przy przelocie przez numery z klasycznych czterech pierwszych krążków zespołu. "Twist Of Cain", "Not Of This World", "Am I Demon", odśpiewany z publiką "Her Black Wings", "Tired Of Being Alive", wykonany na zaciemnionej na życzenie lidera scenie "How The Gods Kill", "Left Hand Black", "Dirty Black Summer", "Do You Wear The Mark" i obowiązkowy "Mother" to zestaw, który musiał usatysfakcjonować każdego. Bis w postaci "She Rides" był więc oczywistą koniecznością. Danzig mógł opuszczać scenę w poczuciu zwycięstwa. Zwycięstwa, które narodziło się - dosłownie i w przenośni - w bólach.

Epilog

Ostatnim koncertem, którego fragment było dane mi zobaczyć, był występ norweskiej Wardruny. Magiczny. Mistyczny. Hipnotyzujący. Względy logistyczne - nad czym niezmiennie boleję - uniemożliwiły mi obejrzenie go w całości, dokładając solidną dawkę "postbrutalowego bluesa". Bo gdy po powrocie do domu spojrzy się na program imprezy i zacznie wyliczać koncerty, których z różnych przyczyn (niemiłosierny upał, nakładanie się godzin występów, czy w końcu najzwyklejsze zmęczenie) nie udało się obejrzeć, można wpaść w depresję. Na szczęście kolejny festiwal już za niespełna 365 dni.

Maciej Miskiewicz

fot. Krzysztof Zatycki

Słowa kluczowe: festiwal 2018, letnie festiwale 2018, koncerty, festiwal metalowy, Twierdza Josefov, Gojira, Laibach
Artyści
Komentarze
Redakcja dlaStudenta.pl nie ponosi odpowiedzialności za wypowiedzi Internautów opublikowane na stronach serwisu oraz zastrzega sobie prawo do redagowania, skracania bądź usuwania komentarzy zawierających treści zabronione przez prawo, uznawane za obraźliwie lub naruszające zasady współżycia społecznego.
Zobacz także
St. Vincent prezentuje nowy signiel "Flea" [WIDEO]

To wydawnictwo coraz bardziej przybliża nas do premiery albumu "All Born Screaming"

Grandson zaprasza na Summer Rage Tour do Krakowa [WIDEO Kraków

Ten artysta mieszka gatunki muzyczne, łącząc rock, hip-hop i elektronikę w niepowtarzalną koncepcję alternatywy, która wstrząśnie Twoimi zmysłami.

Euforia Punk Rocka: Frank Turner świętuje 25 lat w trasie Undefeated 2024 [WIDEO] Warszawa

Zobacz jakie miasto wybrał na koncert w Polsce.

Polecamy
Stary Klasztor zaprasza na urodziny [WIDEO] Wrocław

Świętujcie z nami pierwszą połówkę 18-stki!

Marissa - debiut
Marissa i jej najnowszy utwór "Nieodebrane" [WIDEO]

Kim jest artystka, której debiut zobaczymy w 2022 roku?

Zobacz również
Ostatnio dodane
St. Vincent prezentuje nowy signiel "Flea" [WIDEO]

To wydawnictwo coraz bardziej przybliża nas do premiery albumu "All Born Screaming"

Grandson zaprasza na Summer Rage Tour do Krakowa [WIDEO Kraków

Ten artysta mieszka gatunki muzyczne, łącząc rock, hip-hop i elektronikę w niepowtarzalną koncepcję alternatywy, która wstrząśnie Twoimi zmysłami.