Pure Reason Revolution – syndrom drugiej płyty
2009-03-19 11:38:13Grupa Pure Reason Revolution kazała nam czekać trzy lata na następcę świetnego krążka The Dark Third. Premiera była zapowiadana już rok temu, a na koncertach pojawiały się nowe utwory. Na początku marca światło dzienne ujrzał album Amor Vincit Omnia. Okazuje się, że nie było na co czekać.
Od czasu debiutu zmienił się skład zespołu. Aktualnie Pure Reason Revolution to kwartet, w którego skład wchodzą Chloe Arper na basie, Jon Courtney i Jamie Wilcox na gitarach oraz Paul Glover na perkusji. Wszyscy z wyjątkiem bębniarza również śpiewają i obsługują syntezatory. Zabrakło miejsca dla skrzypka, co znacznie wpłynęło na brzmienie nowego albumu.
Wszystko, co brzmiało świeżo na debiucie, z Amor Vincit Omnia zostało albo usunięte albo zmarginalizowane. Znak firmowy zespołu, czyli harmonie wokalne są tu znacznie uboższe i do poziomu tych z Dark Third nawiązują tylko w jednym utworze (Victorious Cupid). W pozostałych przypadkach na pierwszy plan wysuwa się bardzo przeciętny wokal Jona Courtneya. Zmieniło się również brzmienie. Grupa poszła w stronę elektro opierając muzykę głównie na syntezatorach. Pomysł może i dobry, ale wykonanie rozczarowujące(Bloodless, Gloaming) albo wręcz żałosne (Disconnect). Amor Vincit Omnia jest w porównaniu do płyty poprzedniej bardzo płytka muzycznie, pozbawiona przestrzeni dźwiękowych, które wcześniej dominowały. Temat albumu wydaje się wyeksploatowany do granic możliwości, a podejście zespołu nie wnosi nic nowego. Teksty pełne są banałów(All I want is you...; Did you feel love etc), a co gorsza te same wersy powtarzają się w kilku utworach.
Są jednak plusy. Pierwsze cztery utwory prezentują się całkiem przyzwoicie. Zupełnie niegitarowy Les Mahleurs z soczystymi partiami syntezatorów brzmi bardzo świeżo. Kolejne dwa: Victorious Cupid i Apogee przypominają trochę stare PRR, a Deus Ex Machina wydaje się najlepszym na płycie połączeniem elektroniki z melodyjnym, gitarowym graniem. Gdyby grupa poszła w tą stronę to można by się było spodziewać dzieła na miarę debiutu. Tak się jednak nie stało i tym samym pozostałe utwory można sobie spokojnie odpuścić.
Po trzech latach otrzymaliśmy słabą płytę z tandetną okładką, na której znajdziemy tylko cztery dobre utwory. Dwa z nich to kompozycje sprzed dwóch lat, więc ostatecznie dostajemy ok. 10 minut wartego posłuchania nowego materiału. Myślę, że komentarz jest zbędny.
Krzysztof Sokalla
krzysztof.sokalla@dlastudenta.pl