Najtrudniejsza płyta Lao Che
2012-10-30 13:42:17Piąta płyta Lao Che "Soundtrack" to pierwszy krążek nagrany przez zespół jako sekstet (tylko z jedną gitarą), a nowy album wyprodukowany został przez Eddiego Stevensa, współpracownika grupy Moloko. Te wiadomości zwiastowały pewien przełom w twórczości płockiej grupy. I rzeczywiście, jest w tym trochę racji, jednak nie do końca. Ale od początku.
Pierwsze przesłuchania "Soundtracku" nie należą do najłatwiejszych. Właściwie dopiero gdzieś około piątego odsłuchu album zaczyna oddziaływać z właściwą dla siebie siłą. Muzycznie nadal jest crossoverowo, dźwięki ciągle brzmią w niepodrabialnym stylu Lao Che. Chociaż "Soundtrackowi" zdecydowanie bliżej jest do minimalizmu "Wiedźmy" czy "Ty człowiek jesteś?" niż eklektycznego rozbuchania "Powstania Warszawskiego".
Post punk? Nowa fala? Alternatywa? Mniejsza o szufladki, Lao Che znów brzmi inaczej i znów brzmi (to zasługa bardzo czujnie grającej kapeli i producenta) dobrze. Mniej tym razem wcale nie znaczyło gorzej. Chociaż plenerowi fani "Hydropiekłowstąpienia" czy "Czarnych kowbojów" mogą być nieco zaskoczeni taką stylistyką.
Oprócz monotonnego "KołysanEgo", który ani trochę nie chce zostać w głowie (co więcej, irytuje refrenem o karzełku), większość utworów potrafi uzależnić. Na najnowszej płycie Lao Che brakuje właściwie utworów o potencjale hitowo-radiowym (no, może oprócz singlowego "Zombi!"), gros kawałków trwa dłużej niż 6 minut.
Możemy usłyszeć echa Kraftwerk w "Jestem psem", Świetlikową wrażliwość w "Dymie", arktyczno-antarktyczną mantrę w "Govindam" czy pogłosy Kultu i niemalże podprowadzony Johnowi Frusciante riff w "Już jutro". Po głowie daje nostalgia Janerki w pięknym (kto wie czy nie naj... w całej twórczości Lao Che), uświadamiającym przemijanie "Idzie wiatr". Ten ostatni, zamykający płytę, utwór to dziesięciominutowa kwintesencja wrażliwości muzyków Lao Che. "Idzie wiatr, a z nim ułożyć się nie idzie" - proste, a jak trafne.
Teksty, podobnie jak na "Prądzie stałym/prądzie zmiennym" są dość enigmatyczne i w dużej mierze odwołujące się do absolutu. Trudno powiedzieć, żeby "Soundtrack" był albumem stricte o Bogu, jednak relacje ze stwórcą są istotnym - o ile nie najistotniejszym - elementem najnowszych liryków Spiętego. "Zbieram słowa jak kamień i ciskam je wysoko, jak mam kaprys tymi słowy podbić Bogu oko" ("Na końcu języka"), "Rzuciłem palenie i kościół też, do pierwszego czasem wracam, do drugiego nie" ("Dym") czy "Jutro uwierzę, że na wzór swój mnie ulepił, jutro zaufam że przy robocie tej nie pił" ("Już jutro") to wersy które dobitnie ukazują, że Spięty już trzecią płytę z rzędu (no, wyłączając solowe "Antyszanty") bierze się ze Stwórcą za bary.
Kreowana przez media na zbawczynię polskiej wolności słowa grafomanka Maria Peszek z otwartymi ustami powinna uczyć się, jak tym słowem właściwie operować. Prostota niektórych rymów może na pierwszy rzut oka (ucha?) nieco kłuć ("Jesteś jak papierosa dym, gdzie ja Krym, gdzie ty Rzym", "Już jutro spalę kwity na wszystkie moje deficyty") jednak łatwo można się domyśleć, że to celowy zabieg autora. Do dawnych zabaw kontekstami najbardziej nawiązuje chyba zombie, który na oczach Spiętego żuł człowieka-gumę. Po prostu świetne.
"Soundtrack" to zdecydowanie najtrudniejsza i najsmutniejsza płyta Lao Che. W sam raz na deszczową i refleksyjną jesień. To album nie dla wszystkich, jednak zdecydowanie warto się w niego wgryżć. "Soundtrack" nie jest płytą, o której można się rozpisywać - to spięty (nomen omen) w godzinę bagaż emocji kilku doświadczonych już muzyków. Bardzo chętnie objerzelibyśmy film, do którego ścieżką dźwiękową jest ten właśnie album. Lech Janerka (choć od kilku lat z niecierpliwością czekamy na jego nową płytę) może śmiało myśleć o emeryturze.
Michał Przechera (michal.przechera@dlastudenta.pl)